9 maj 2011

Sportowe Życie

Jakiś czasu dokończyłem czytanie książki Billa Brysona - "Zapiski z Wielkiego Kraju". Ciekawa pozycja dla wszystkich zainteresowanych kulturą amerykańską i choć niektóre rzeczy są już nieaktualne (zbiór felietonów z lat 1996-98), to i tak polecam ją przeczytać. Przechodząc jednak do rzeczy w rozdziale o tytule "Sportowe Życie", ku mojemu zaskoczenie znalazłem także co nieco o NCAA. Żeby jednak nie pisać całego rozdziału poniżej tylko najważniejsza jego część, w której Bryson bardzo fajnie opisał coroczny Senior Day. 


 "(...) Nie piszę tego, by udowodnić, że komercyjne podejście i stępienie sportowego ducha zabrały w tym kraju radość sportu, choć jest to prawda, ale by wytłumaczyć, dlaczego tak uwielbiam mecze koszykówki w Dartmouth College.
 Dartmouth to nasz lokalny uniwersytet, który należy do Ivy League, związku ośmiu szanowanych i zasłużonych instytucji. Wchodzą weń: Harvard, Yale, Princeton Brown, Columbia, Penn, Cornell i nasz Dartmouth.
Dzieciaki idą na uczelnie należące do Ivy League po to, by być kiedyś profesorami i wybitnymi naukowcami a nie dlatego, żeby zarabiać po 12 milionów dolców rocznie, zawodowo grając w kosza. Oni grają z czystej miłości do gry, dla radości brania w niej udziału — czyli z przyczyn, o jakich w tym kraju najwyraźniej zapomniano.
Po raz pierwszy poszedłem na ich mecz trzy lata temu, kiedy w mieście zobaczyłem wywieszony w witrynie sklepu plan rozgrywek i zauważyłem, że sezon rozpoczyna na się właśnie tego dnia. Nie byłem na meczu koszykówki od dwudziestu lat.
Słuchajcie, Dartmouth dzisiaj gra — oznajmiłem podniecony po powrocie do domu. — Kto idzie?
Pięć twarzy spojrzało na mnie z wyrazem, którego nie widziałem od czasu, gdy zaproponowałem, żebyśmy nu wakacje pojechali pod namiot do Słowenii.
Nie ma sprawy, sam pójdę — rzuciłem urażony ale w końcu moja najmłodsza córka, która miała wtedy jedenaście lat, zlitowała się nade mną i poszła dla towarzystwa.
No i bawiliśmy się cudownie. Drużyna Dartmouth wygrała o włos, a my z córeczką wróciliśmy do domu radośni i rozgadani. Kilka dni później Dartmouth znów wygrało o cal w ostatniej chwili przed końcem meczu, a my znów wróciliśmy do domu, gadając o tym jak najęci.
Teraz już wszyscy chcieli iść. Ale nic z tego. Nie pozwoliliśmy im. To była nasza sprawa.
Od tamtej pory, przez trzy sezony, chodzenie na mecze Dartmouth stało się rytuałem moim i mojej córki. I wszystko w nim jest fantastyczne. Sala, gdzie odbywają się mecze, jest niedaleko naszego domu — akurat na miły spacer. Bilety są tanie, a kibiców niewielu, są przyjaźni i wierni. Urocza kapela jajogłowych przygrywa przed meczem staroświeckie kawałki, by wprawić wszystkich w dobry nastrój. Po meczach wychodzimy w zimową noc i gawędząc, wracamy spacerkiem do domu. Dzięki tym spacerom poznałem personalia poszczególnych Spice Girls, dowiedziałem się, że Krzyk 2 to był naprawdę odlotowy film i że Matthew Perry jest taki słodki, że niemal nieprawdziwy. A kiedy nie ma najmniejszej szansy, że ktokolwiek żywy może nas zobaczyć, córka bierze mnie za rękę. Jest idealnie.
Ale w sercu tego jest gra. Przez dwie godziny wrzeszczymy i skaczemy, i rwiemy sobie włosy z głów, i jesteśmy całkowicie pochłonięci jedynie tym, czy nasi chłopcy wrzucą piłkę do kosza kilka razy więcej niż ci drudzy chłopcy. Kiedy Dartmouth wygrywa, nie posiadamy się z radości. Kiedy przegrywa, to nie ma znaczenia. Przecież to tylko gra. Taki właśnie powinien być sport.
W zeszłym roku jednym z zawodników Dartmouth był mierzący jakieś 7 stóp wielkolud o imieniu Chris. Miał wszelkie atrybuty wspaniałego zawodnika — poza, niestety, talentem do gry w koszykówkę. W rezultacie niemal całe mecze spędzał na końcu ławki rezerwowych. Ale czasami wchodził do gry na ostatnie 15 czy 20 sekund. I zawsze ktoś mu podawał piłkę, a ktoś mniejszy z przeciwnej drużyny podbiegał i mu ją zabierał. Wtedy Chris z żalem potrząsał głową i jak żyrafa galopował na drugą stronę boiska. Był naszym ulubionym zawodnikiem.
Tradycyjnie na ostatni mecz sezonu zaprasza się rodziców, a oni przylatują z całego kraju, by popatrzeć, jak ich synowie grają. Tradycją jest również, że tego wieczoru najpierw na boisko wychodzą ci wszyscy, którzy w danym roku kończą studia.
Ten mecz nie miał akurat żadnego znaczenia dla statusu drużyny, ale to jakoś nie dotarło do naszego bohatera Wszedł na boisko totalnie zdesperowany. To była jego pierwsza i ostatnia szansa, by zabłysnąć, i nie miał zamiaru jej stracić.
Sędzia zagwizdał i mecz się rozpoczął. Nasz Chris przebiegł kilka razy po boisku i nagle, ku naszemu zaskoczeniu, został zdjęty i posadzony na ławce. Nie grał więcej niż minutę. Nie zrobił nic złego — nie miał szansy niczego popsuć. Zajął swoje zwykłe miejsce, rzucił rodzicom przepraszające spojrzenie i przesiedział do końca meczu z oczyma pełnymi łez. Ktoś zapomniał powiedzieć trenerowi, że zwycięstwo to nie wszystko.
W tym tygodniu Dartmouth znów gra swój ostatni mecz w sezonie. I jak mi się zdaje, w tym roku jest dwóch zawodników, którym pozwolą pobiegać po boisku może przez minutkę czy dwie, po czym zastąpią ich lepszymi.
Postanowiliśmy z córką, że darujemy sobie ten mecz. W czasach, kiedy tak trudno znaleźć ideał, boli, gdy ktoś nam go psuje.

 15 lutego 1998"

Brak komentarzy: