Wróciłem. Cieszycie się? Okej, lepiej nie odpowiadajcie. Ostatnio pełen radości zauważyłem, że coraz więcej serwisów koszykarskich pisze o NCAA i choć wciąż w tym gronie brakuję największych, taka tendencja bardzo mnie cieszy. Niestety wraz z takimi wpisami pojawia się coraz więcej błędów, a ja przed sezonem wypowiedziałem im wszystkim "wojnę".
"Wielki szum zrobił się podczas „Marcowego Szaleństwa” wokół białego rozgrywającego zamkniętego w ciele rzucającego, który do kosza potrafi trafić wszystkim (...)"
Szum wokół jego osoby zrobił się już w zeszłym sezonie, podobnie jak miało to miejsce w styczniu, lutym i dopiero później w marcu. Sam w ramach luźnej notki pisałem o nim w
styczniu. Jednak jeśli ktoś interesują się NCAA tylko podczas trwania Turnieju trudno oczekiwać, by wcześniej słyszał o całym zamieszaniu.
Po pierwsze dlatego, ze 22-latek zakończy niedługo swoją akademicką karierę reprezentując barwy uczelni co prawda wysoko ostatnio znajdującej się w koszykarskich rankingach, lecz zupełnie z innej półki prestiżu aniżeli North Carolina, Duke, U-Conn, Kentucky, Syracuse czy UCLA. Oczywiście z takich szkół do najlepszej ligi świata również dostają się najzdolniejsi koszykarze młodego pokolenia, lecz wiadomo, że jest im o to zdecydowanie trudniej, bo w swoich drużynach akademickich mają okazję śrubować indywidualne osiągnięcia grając pierwsze skrzypce często z przymusu (bo nie ma w drużynie tylu utalentowanych zawodników co na największych uczelniach). Oczywiście są liczne wyjątki graczy, którzy przedostawali się do NBA z uniwersytetów-kopciuszków, lecz ponownie – o „gwiazdorzenie” tam zdecydowanie łatwiej.
Nawet nie wiem od czego zacząć, ale po kolei. Przede dlatego tylu zawodników w NBA mają zespoły wymienione wyżej, bo zwyczajnie większość najlepszych talentów wybiera stypendia właśnie tam. Trzeba poznać realia rekrutacyjne, zrozumieć temat, przejrzeć składy tych drużyn i zobaczyć, że nie ma u nich graczy z przypadku. Jimmer nie był w czołówce w swoim roczniku, nie łapał się do rankingów, nie był postrzegany jako talent, a swoje obecne statystyki nie zawdzięcza słabej drużynie, a ciężkiej pracy. Wystarczy przejrzeć jego statystyki z poszczególnych sezonów i łatwo zauważyć postęp jaki robił z roku na rok. Właśnie tacy zawodnicy trafiają do tych mniejszych drużyn, którzy w pełni rozwijają się dopiero w NCAA i potrzebują pełnych 4 lat. Taki jest Fredette i w odróżnieniu od niektórych nie ma wybitnych atutów fizycznych, czy atletycznych, a mimo to znalazł się w gronie najlepszych.
Odnośnie "gwiazdorzenia" polecam zobaczyć przeciwko jakim drużyną Jimmer rozgrywa najlepsze mecze. Nie śrubuję swoich liczb na przeciętnych zespołach, a dla przykładu mogę wspomnieć o 42 punktach przeciwko San Diego State i średniej powyżej 32 oczek w trzech Turniejowych meczach. 52 punkty w półfinale turnieju konferencji też nie wystarczą? I choć można przyczepić się, że ma łatwiej, bo oddaję większość rzutów zespołu, ale trafiając 45% rzutów nie można nazwać go zawodnikiem grającego "pierwsze skrzypce gra z przymusu".
"Poza tym szalony strzelec Brigham Young to „senior”, a niewielu najzdolniejszych koszykarzy ligi akademickiej decyduje się zwykle na pozostanie na uczelni pełne cztery lata. Perełki o największym potencjale przechodzą na zawodowstwo już po pierwszym roku studiów, bo menadżerowie NBA są już pewni, że mają na tyle potencjału, aby poradzić sobie na kolejnym poziomie, a poza tym wychodzą z założenia, że treningi czy nawet krótkie, początkowe epizody w lidze pozwolą im na rozwinięcie swych umiejętności bardziej, niż kolejny rok w NCAA. Stąd założenie, że Fredette z pewnością do najzdolniejszych graczy obecnej ligi akademickiej nie należy. Bo gdyby rzeczywiście miał papiery na kogoś więcej, niż „tylko” solidnego gracza NBA, śmiem twierdzić, że trafiłby tam już chociażby po niewiele gorszym (a lepszym pod względem % rzutów trzypunktowych) roku poprzednim, w którym rzucał ponad 22 punkty. Nie trafił."
Po raz kolejny trzeba zrozumieć, jak to działa by wiedzieć o czym się piszę. Po pierwsze najzdolniejsi przechodzą do NBA po roku nie dlatego, że menadżerowie są pewni ich talentu, tylko dlatego, że dzięki swojemu potencjałowi załapią się na gwarantowany kontrakt. Mamy takie czasy, że w NBA wolą inwestować w warunki fizyczne (i młody wiek) niż w faktyczne umiejętności. Tak, tego pierwszego nie da się nauczyć, ale zwykle wiadomo jak się to kończy i niewielu z nich zostaje w lidze na dłużej.
Czy faktycznie treningi w NBA i marne epizody dają więcej zawodnikom i skąd przekonanie autora, że tak myślą ci gracze? Co takiemu Danielowi Ortonowi dał ten rok w Orlando Magic? Gdyby został w Kentucky miałby pewne miejsce w pierwszej piątce więcej minut gry, i więcej czasu na indywidualne treningi. W tak młodym wieku dla zawodnika ważniejsza jest sama liczba minut niż szczebel rozgrywek (pod warunkiem, że nie jest za niski). Jestem przekonany, że jak tylko skończy mu się kontrakt szybko o nim zapomnimy. Czy zostanie w NCAA nie poprawiłoby jego sytuacji? Myślę że tak, ale dolary zdecydowały inaczej.
Kolejna sprawa to nie menadżerowi decydują kiedy zawodnik zgłosi się do Draftu, a sami zainteresowani. Autor zapomina chyba, że zawodnicy NCAA to przede wszystkim studenci i na szczęście dla części z nich zdobycie wykształcenia wciąż jest również ważne, jak gra w koszykówkę. Poza tym to "moda" zdecydowała o takim stanie rzeczy, że zawodnicy wykorzystują okazję by jak najszybciej załapać się na miliny w NBA. W latach 90 większość najzdolniejszych graczy zostawała na uczelni pełne 4 lata i jakoś nie przeszkodziło im to w zrobieniu wielkich karier.
"Dodatkowo, czołowi strzelcy całej NCAA bardzo rzadko są w stanie swoje snajperskie umiejętności przekuć na grę w lidze zawodowej do tego samego stopnia, w którym robili to wśród „amatorów”. W ostatnich dziewięciu latach (sezony 2002/03 – 2009/10) ledwie czterech zawodników, którzy wygrali klasyfikację strzelców NCAA dostało się później do NBA. I tylko Stephen Curry (swoją drogą również z malutkiego uniwersytetu Davidson) ma potencjał na tyle wysoki, aby można było go wymieniać wśród ewentualnych kandydatów do Meczu Gwiazd, co przyjąłem za wyznacznik, czy ktoś zrobił, czy nie zrobił kariery w najlepszej lidze świata.
Mało tego, do NBA trafia zwykle także niewielu zawodników będących w czołowej dziesiątce strzelców ligi akademickiej. Oto zestawienie najlepiej punktujących ostatnich lat. Poniżej nazwiska graczy z czołowej dziesiątki, którym udało dostać się do ligi. Zgadnijcie, ilu jest tam All-Star? 2…"
Ponownie wszystko fajnie. Jest lista potwierdzająca opinie, ale niestety na sprawę trzeba spojrzeć głębiej. Pozwolę sobie przejrzeć to po swojemu.
Jimmer Freddete jest najlepszym strzelcem w lidze, ale przy okazji znalazł się w pierwszej drużynie All-American, czyli w gronie najlepszych graczy NCAA danego roku. Ilu najlepszych strzelców z wymienionych lat spotkał podobny zaszczyt? 2 - Adam Morrison i Stephen Curry. Jeden robi karierę, drugi nie. Czego to dowodzi? Że Jimmer jest lepszy niż większość najlepszych strzelców z małych uczelni.
Dodatkowo Fredette został niedawno wybrany najlepszym graczem roku, a skupiając się na najważniejszej czyli Naismith College Player of the Year lista wygląda tak:
2002 - Jason Williams
2003 - T. J. Ford
2004 - Jameer Nelson
2005 - Andrew Bogut
2006 - J. J. Redick
2007 - Kevin Durant
2008 - Tyler Hansbrough
2009 - Blake Griffin
2010 - Evan Turner
Lepsze towarzystwo, prawda? Ale czego to dowodzi? Podobnie jak w wpisie autora niczego. Najważniejsze to dobrze interpretować te wszystkie zestawienia, znać realia ligi i faktyczne umiejętności zawodnika.
"Fredette jest elektryzującym zawodnikiem, na jego grę, nieprawdopodobną bezczelność oraz kolejne punktowe rekordy patrzy się z przyjemnością. Tylko, że identycznie (jeśli nie jeszcze bardziej entuzjastycznie) sportowa Ameryka reagowała kilka lat temu na J.J. Redicka, który skończywszy przecież Duke, był do koszykówki zawodowej przygotowany chyba nieco lepiej. Redick ustanawiał – identycznie jak Fredette – kolejne rekordy, katował przeciwników celnymi trójkami nawet z 10 metrów – po prostu nie było na niego na parkietach uniwersyteckich sposobu. Pamiętam jednak jak dziś, że główną bolączką Redicka, którą wymieniano na pierwszym miejscu przed jego pójściem do NBA, była bardzo słaba gra na koźle. Fredette chyba tego problemu nie ma, bo gra głównie z piłką, podczas gdy Redick – tak w Duke jak i teraz w NBA -urywa się głównie po zasłonach."
Nigdy wcześniej, żaden zawodnik nie cieszył się takim zainteresowaniem jak Jimmer, a najlepiej wyjaśni to mój wpis -
It's Jimmer time. Poza tym porównywanie Fredette do Redicka, Morrisona, a nawet Curry'ego jest nie na miejscu. Każdy jest innym zawodnikiem, każdy ma inne zalety i każdy przychodził do ligi z innymi oczekiwaniami. Choćby porównywany tak bardzo Redick był głównie strzelcem podczas gdy Jimmer jest "scorerem" i rozgrywającym.
Nie twierdzę, że Fredette z miejsca zostanie gwiazdą w NBA i podobnie jak autor uważam, że nie zasługuję na wybór w pierwszej 15. Ale porównywanie go do wyżej wymienionych graczy i skreślanie go już teraz świadczy o nieznajomości tematu przez autora. Niestety.